„Nasze dziewczyny w finale” – takie dictum zabrzmiało z ust szkolnej Pani trener niezmordowanej Rek i jedyną składnie wyartykułowaną myślą, jaka zdołała nam błysnąć w umysłach zatraconych w szaleńczym porywie ekstazy, była ta: „Jedziemy na mecz kibicować!”. I to na jaki mecz! Trzeci na przestrzeni zaledwie roku finał rozgrywek z nemesis największym naszym – XVII Liceum im. Frycza-Modrzewskiego. Podział wiktorii dotychczas wyglądał następująco: jeden tytuł mistrza w piłkę ręczną dla Kamińskiego, Alma mater naszej, i jeden dla oponentów rzeczonych naszych. Tak więc bitwa rozstrzygająca, pojedynek ostateczny, walka o laury najwyższe miała rozstrzygnąć się koszykówki meczem między gigantami dwoma. Dla zwycięzców chwała i tytuł najlepszego liceum sportowego w Warszawie; dla przegranych odejście w wieczną niepamięć drugiego miejsca. Wszelkie sprawy doczesne, przyziemne sprawy zeszły zatem na drugi plan; liczył się mecz tylko i to, żeby wspólną siłą kolektywu płuc kibicowskich wesprzeć w tym mitycznym starciu nasze dziewczyny.
Tak więc wyruszyliśmy: heroiny nasze, kwiat młodzieży sportowej Kamyka, koszykarska drużyna złożona jedynie z najznamienitszych talentów, oraz my – orszak bakchiczny mający zapewnić atmosferę triumfowi sprzyjającą. Po długiej wędrówce poprzez warszawskie krajobrazy ukazała się naszym oczom arena, antyczne Koloseum mieszczące się w samym sercu Woli, gdzie niedługo miało dojść do wielkiego starcia. Weszliśmy i zajęliśmy miejsca. Podczas gdy nasza drużyna mentalnie przygotowywała się na nadchodzące epickie momenty, siedząc w szatni, my – kibice mogliśmy w charakterze preludium, przedsmaku do emocji, które na nas czekały, obejrzeć mecz o trzecie miejsce.
Lecz po chwili z oddali dało się posłyszeć odgłos marszu tysiąca obutych nóg. Gdy z trwogą obróciliśmy głowy, zobaczyliśmy ludzi niezliczone hordy wdzierające się do środka hali. Oto więc przybyli, niczym Jeźdźcy Apokalipsy,rzucając cień i zwątpienie w serca; jak nasza garstka ma konkurować o akustyczną przewagę z milionowymi zastępami fryczowskich kibiców?
Ale niedługo trwały te zmartwienia, jako że gdy tylko na boisko wbiegły zawodniczki nasze, od razu euforia wyparła wszelkie czarne myśli i tchnęła w nas ożywczy powiew energii. Jak ongiś trzystu Spartan stających do walki o honor z perskimi najeźdźcami, my również dzielnie stawiliśmy czoła przewyższającym nas liczebnością adwersarzom. Niczym wagnerowskie chóry zabrzmiały z gardeł naszych kultowe zaśpiewy zagrzewające nasze dziewczyny do boju: „Hej Kamyk trzymaj się”, „Kamiński ten mecz wygrać ma” oraz „W górę serca, to Kamyk wygra mecz”. Zaciętością zmagania obydwu ekip nie ustępowały legendarnym bojom średniowiecznych rycerzy, sławionych później w słowach licznych opowiadań i pieśni. Żadna z drużyn nie ustępowała i aż do ostatnich chwil nie wiadomo było, na czyją korzyść przechyli się szala zwycięstwa. Walka o najwyższy cel została okupiona cierpieniem. Jedna z naszych zawodniczek doznała ciężkiego urazu. Okazało się jednak, że swoją hegemonię w Warszawie ustanowi Kamiński. Dwie brawurowe akcje za trzy punkty pod koniec meczu sprawiły, że nasze liceum uzyskało dwupunktową przewagę, której Frycz-Modrzewski nie zdołał już odrobić. Gdy powietrze rozdarł dźwięk końcowego sygnału, cała reprezentacja, Pani trener oraz kibice wyskoczyli na boisko, by razem wznieść dziękczynne okrzyki triumfu do bogini Nike.
I tym właśnie sposobem Warszawa jest nasza.
Tadek Łazuka